poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Smerfne pyszności

Spaghetti po albańsku

* makaron spaghetti
* sosy pomidorowe
* cebula
* małe albańskie pomidorki
* oliwki (nadziewane np papryką)
* albańskie wino

Cebulę w piórka i chlust na gorącą oliwę. Pomidorki na pół, oliwki również, dorzucić na patelnię do cebuli i trzymać pod przykrywką. Gdy warzywa puszczą soki - zalać odobiną wina, poczekać aż odparuje. Dolać gotowe sosy, pod przykrywkę na kilka minut. W tym czasie wyrzucić przypalony makaron, zostawić dobry. Nakrywać do stołu, gotowe.




Pasta Ciepłego Maćka

* tuńczyk w puszce
* makaron (u nas świderki)
* sos boloński
* puszka kukurydzy i groszku
* zioła i przyprawy
* CEBULA
* czosnek
* oliwa dla poślizgu

Gotujemy makaron. Sos zostawiamy na słońcu do podgrzania, najlepiej na połudiowym stoku. Cebulę w piórkach smażymy na gorącej oliwie. Tuńczyka odlewamy z zalewy, rozrabniamy widelcem na mniejsze kawałki. Odcedzony makaron hop do miski, do tego wszystkie pozostałe składniki. Na koniec danie filuternie posypujemy groszkiem. Maciek życzy smacznego.


Sangrija

* arbuz
* melon
* Fanta exotic
* tanie albańskie wino

Owoce kroimy w kostkę, wrzucamy do kubeczka, zalewamy winem którego na sucho nie da się pić i odczekujemy chwilę, w trakcie której możemy np. rozbić namiot. Dopełniamy Fantą a następnie delektujemy się cudownym drinem. Najlepiej smakuje bez lodu, na tarasie randomowego Albańczyka

http://www.babble.com/best-recipes/red-sangria-recipe-cheers-to-drink-wine-day/



Figini Bikini

* mleko
* marmolada figowa
* Fernet (albański ziołowy alkohol, niesmaczny bardzo)

Mieszamy pół blaszanego kubka mleka z łychą marmolady i dolewamy alkoholu. Sekret niezapomnianego smaku? Im mniej alkoholu tym lepsze.


Brzoskiwiniowy algorytm

* FERNET
* sok brzoskwiniowy
* melon
* winogrona
* cytryna

Ciała stałe kroimy w kostkę. Zalewamy wymienionymi wyżej płynami. Co do proporcji soku i Ferneta- zasada smaczności podana w przepisie Figini bikini działa również tu.

Ostatnie dni, DZIĘKUJEMY



Ostatnie dni podróży były najlepsze i najgorsze. Najlepsze, bo zaczynaliśmy bardziej doceniać to gdzie jesteśmy i jak bardzo wyjatkowy czas przyszło nam spędzać. Poza tym widzielismy przepiękny Budapeszcz, do którego na pewno wrócimy na dłużej - w kilka godzin nie da się zobaczyć nawet skrawka tych wspaniałości. Najgorsze - bo jechaliśmy ze świadomością tego, że ta bajka, raj na ziemii, Eden  (i tak dalej i tak dalej) zaraz się skończy. Pierwszy raz, pierwszy i ostatni w te wakacje, mieliśmy jadącą noc. Z Budpesztu do Warszawy bez zatrzymywania się w innym celu niż zmiana kierowców i inne, mniej doniosłe sprawy. Wjeżdżając do Warszawy, widząc tabliczkę z nazwą miasta, zorientowaliśmy się że właśnie dokonaliśmy tego, co niedawno wydawało nam się niemożliwe  ....TAM TA DAM

W E   A R E   T H E   C H A M P I O N S,  M Y   F R I E N D

 Od luźnego pomysłu na wyjazd zimą, do walki o przetrwanie na albańskich drogach. Nie sądziliśmy, że nasza wycieczka wzbudzi taki entuzjazm, że zasypią nas słowa wsparcia i pomoc. W tym miejscu najserdeczniej DZIĘKUJEMY:

Tacie Piotrka - na ręce Pana Arka największe podziękowania: za pomoc w kupnie busa, za pomoc (i wykonanie większości prac) przy remoncie, za wiarę w to, że na pewno się uda, za cierpliwość i poświęcenie.

Tacie Justyny i Jeremiego - dziękujemy za kompletną sagę o Wiedźminie, którą raczyliśmy się przez cały wyjazd.
Tacie Wiktorii - za napoje wysokoprocentowe i za zachętę do szybkiego powrotu.
Mamie Justyny - za bycie niezaodnym przewodnikiem po hrvatzkich drogach.
Rodzicom Maćka - za krzesełka i naczynia, które sprawdziły się wyśmienicie.
Cioci Helenie i Wujkowi Markowi - za cudowną gościnę na dobry początek.
Administratorowi boiska w Austrii - za pierwszoklaśny nocleg na boisku.
Ludziom z wioski pod Splitem - za uprzejmość, gościnność i nocleg za lokalną kapliczką.
Właścicielowi kempingu w Czarnogórze - za podarowanie nam urodzinowej kolejki Rakiji.
Dla właściciela baru ,,U ciepłego Maćka" - za bar ,,U ciepłego Maćka".
Wulkanizatorowi na Słowacji - za pozbawienie nas 16 eurasów.
Wszystkim pozytywnym ludziom mijanym na drogach - za otrzymywane od nich okejki.
Chorwackim policjantom - za uprzejmość i za to, że nie skonfiskowali nam noża do zabijania ludzi.
Węgrom - za wino.

Za prawie 7000 wyświetleń naszego bloga dziękujemy.
Jednemu obserwatorowi naszego bloga również dziękujemy.








środa, 26 sierpnia 2015

O bałkańskich drogach słów kilka!

Przed wyjazdem słyszeliśmy wiele historii o kierowcach w południowej części Półwyspu Bałkańskiego. W większości były to histeryczne opowieści o samobójcach zamkniętych w blaszanych trumnach wyposażonych w silnik spalinowy, ewentualnie osiołka lub pedały. Nie do końca w to wierzyliśmy - w końcu o mieszkańcach każdej części globu krążą krzywdzące stereotypy. Nie przypuszczaliśmy jednak że nasze obawy potwierdzą się niemal w stu procentach. Nie dojechaliśmy do końca Bałkanów, bo nie byliśmy w Grecji (w końcu kryzys i ludzie z głodu zjadają się tam nawzajem), ale możemy powiedzieć że im dalej na południe tym gorzej z zachowaniem kierujących. Kłopoty zaczynają się w Czarnogórze. Zostaliśmy przywitani wymuszeniami pierwszeństwa na rondach i skrzyżowaniach. Na wąskiej czarnogórskiej drodze zabytkowy wóz strażacki najpierw zepchnął nas na pobocze i zatrzymał się 3 centymetry od Smerfetki. Gdy zobaczył że nie zmieści się obok nas to zaczął po prostu jechać w naszym kierunku zmuszając nas do ucieczki na wstecznym. Nie chcielibyśmy być krzywdzący dla mieszkańców Montenegro - większość z nich jeździ normalnie a kłopoty są tam spowodowane głównie tym że drogi są wąskie i kręte.
Natomiast prawdziwy Meksyk na drodze zaczyna się dopiero w Albanii. Tutejsi kierowcy jeżdżą jakby Bóg ich opuścił. Wyprzedzanie na ciągłej jest tutaj w dobrym guście. Dla prawdziwego albańczyka nie jest problemem to że jest zakręt a z przeciwka jedzie sznur samochodów - on jest królem szosy, wyjedzie więc na przeciwny pas ruchu zmuszając innych kierowców do ucieczki na pobocze. Wyminie dwóch innych albańczyków i oszczędzi kilka sekund na powrocie do domu. Gdy jest korek to można być pewnym że znajdzie się Smart jadący poboczem aby zaoszczędzić na czasie. O tym czy albańskie drogi są bezpieczne zapewne najlepiej mówi ogromna ilość kwiatów, krzyży i płyt pamiątkowych ustawionych przy drogach szybkiego ruchu.
Kolejnym trudnym punktem na drogowej mapie Albanii są skrzyżowania. Znaki pierwszeństwa i światła są na nich umieszczone chyba głównie w celach estetycznych, albańczycy bowiem traktują je raczej jako luźne wskazówki.Gdy na jednym ze skrzyżowań czekaliśmy aby wyjechać z podporządkowanej w lewo zaczęły wyprzedzać nas dwa tiry, jeden z jednej strony a drugi z drugiej. Aby nie zostać zmiażdżonym pojechaliśmy środkiem i tym sposobem z jednego pasa skręciły w lewo trzy samochody naraz. Można? Można.
Zabawne jest to w jaki sposób zorganizowane są pasy ruchu. W miejscach spornych, takich jak duże ronda z wieloma torami po prostu ich nie ma, nie zostały namalowane. Kierowcy radzą sobie sami, tworząc wielkie kłębowisko aut, mopedów, ludzi i zwierząt. Zadaniem policji jest poganianie tych którzy zrobili sobie postój na środku drogi. Musicie bowiem wiedzieć że dla prawdziwego albańczyka zatrzynanie się na środku drogi nie jest niczym niezwykłym. Odpala awaryjne i czasami zjedzie na pobocze jednym kołem. Sami policjanci także nie przestrzegają przepisów, o czym wielokrotnie mieliśmy okazję się przekonać podczas wizyty w Tiranie.
Na bałkańskich drogach elementem wyposażenia samochodu równie ważnym co światła stopu (które, nota bene, często u albańczyków nie działają) jest klakson. Sygnalizuje się nim chęć wyprzedzania, zmiany pasa, pozdrawia się przejeżdżających obok albo po prostu używa bez powodu. Właściciele mopedów używają go zamiast kierunkowskazów - podjeżdżają do skrzyżowania, naciskają klakson, wyciągają rękę w kierunku w którym mają zamiar jechać po czym odważnie wyjeżdżają na drogę.
Podsumowując: jeśli chcecie zakosztować nutki orientu, doświadczyć chaosu i anarchii panujących na drogach oraz zobaczyć jak się jeździ w kraju w którym kierowcy po prostu jadą i starają się nie wpaść na siebie to mam dobrą wiadomość. Nie musicie jechać do Indii, Albania jest dużo bliżej.
P.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Bar u Ciepłego Maćka

Na kilka dni zniknęliśmy. Co w Albani - jak się okazało - nie było takie trudne. Przekraczając granicę, sami nie wierzyliśmy w to co się dzieje. Sen się spełnił, udało się nam. Planowanie nie poszło na marne, godziny stresów i gorączki mózgów na coś się przydały i w końcu - SMERFETKA DAŁA RADE. Dzielnie się wspinała po górach, zjeżdżała po stromych zboczach, przebijała przez bagna, krzaki, albańśkie drogi z albańśkimi kierowcami (ale to już temat na oddzielną opowieść).
Granicę przekroczyliśmy późno, na szukanie noclegu nie mieliśmy czasu i siły, całe dnie w busie nie są przyjemne. Pierwszym strzałem było miasto Durres, które w danych nam obietnicach było wyjątkowe. I było, ale nie tak jak się spodziewaliśmy. Wszystko było (i jest) dla nas nowe, dziwne i dzikie. Centrum miasta które wygląda jak wielkie obozowsiko, gdzie zamiast namiotów użyto jakiś tam płyt. Nieregularna zabudowa. Niepasujące do siebie budynki, zdobienia, elementy, wszystko. Beczki z wodą na każdym dachu. Kable porozciągane przez wszystkie możliwe punkty - zwisają nisko nad drogą, są nieosłonięte, poplątane na drewnianych słupach, często kilka kabli prowadzi od rozdzielni prosto do okien mieszkań. Sygnalizacja świetlna to tylko wskazówka, przejście dla pieszych nieformalnie istanieje przez środek skrzyżowania. Wiktoria pilnowała samochodu, gdy reszta poszła na zakupy - z gazem pieprzowym w kieszeni, zamknięta na cztery spusty, z drążkiem od lewarka niczym berło. Co nas zauroczyło w Durres? Starsi panowie, których zwyczajem jest to, że spotykają się na środku chodnika i tam gdzie stoją rozkłądają sobie krzesełka i blaty ze skrzynek po to, aby pociskać w warcaby, domino, kości lub inne gry, których nazw nie znamy. Ludzie są bardzo mili - każdy, do kogo zwróciliśmy się o pomoc miał szczerą chęć jej niesienia i (pomimo bariery językowej) robił co w jego mocy.
Stwierdziliśmy, że Durres to nie miejsce naszych marzeń, ruszyliśmy więc w drogę, ahoj przygodo, szukamy noclegu. Szukaliśmy długo, robiło się ciemno, próbowaliśmy. Piaszczysta plaża na odsłoniętym terenie odpadła - własność prywatna, bez sensu. Podjechaliśmy pod jakiś sklep i po raz kolejny tambylcy okazali się pomocni - odwieźli nas na kemping nad Bałtykiem. Spaliśmy na plaży, piaszczystej, z mętnym morzem - Bałtyckie jak ta lala. Leżaczki, palmy i wyspa do której prowadził pomost zradzała prawie tropiki. Najedzeni, ululani szumem morza zasnęliśmy szybko i na długo.
Jesteśmy spostrzegawczy, inteligentni i mądrzy, więc miejsca na dłuższy pobyt szukaliśmy od południa. GPS, który był pijany, zachował resztki przytomności i zaprowadził nas na miejsce idealne, jak z obrazka. Nad dziką, kamienistą plażą, na szczycie urwiska stał nasz dom - bar zabity dechami, przeznaczony na sprzedaż. Zabudowany werandą, z resztkami siatki tworzącej cień, wyglądał jak przystań piratów. Przed małym budyneczkiem stał bar w prawie nienaruszonym stanie. Weranda była wyłożona kostką brukową, dla nas jakby marmurem. Za stoliki w barze robiły drewniane szpule po okablowaniu. Nasz Bar "U ciepłego Maćka", początkowo w swojej ofercie miał ciepłą wodę z ciepłą wodą. Oferta z czasem się wzbogaciła o takie pozycje jak "Figini Bikini", "Sangrija", "Brzoskwiniowy Algorytm".
Za naszym domem był wąwóz, prowadzący nad kamienistą plażę. Albańczycy nie mają w zwyczaju przejmować się zanadto bałaganem,
fragmenty plaży były jak małe wysypiska śmieci z tego, co przyniosło morze. A morze - fantazyjne i nieobliczalne - przynosiło wszysko od monitorów, przez szczoteczki do zębów, po zimowe buty. Samo morze  miało idealną na kąpiele głębokość, a tam, gdzie nie było skał na dnie, szczęśliwie dla nas był czysty i schludny kawałek plaży. Fantastycznie.
Zostaliśmy tam trzy noce, czwartego dnia ruszając w drogę. Łezka się w oku kręciła rano, przy śniadaniu, kiedy zgodnie z ostatnią wolą wyjeżdżającego Jeremiego otworzyliśmy ostatnią puszkę paprykarza szczecińskiego. Będziemy tęsknić, dziwna i fascynująca Albanio, gdzie sklepy zamiast super- nazywają się ekstra-markety, gdzie klaksonu używa się częściej niż kierunkowskazu, gdzie nowy mercedes ustępuje na drodze stadku kóz.
W.

sobota, 22 sierpnia 2015

Albania

Jesteśmy w Albanii, jest biednie i inaczej, ale ludzie są wspaniali, a hamburgery tanie. Więcej wkrótce.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Pozdrawiamy z Czarnogóry!

Dla niektórych poranek zaczął się bardzo wcześnie, bo o 4 rano. Musieliśmy odstawić Jeremiego na lotnisko, niestety musiał wrócić do Polski. Prowadziła Justyna, Bartek próbował nie zasnąć, a Wiktoria wycierała łzy w bluzę Jeremeczka. Dalsza kolejność wydarzeń umyka z pamięci, po pierwsze dlatego, że byliśmy w szoku i otępieniu z powodu straty jednego członka załogi, a po drugie dlatego, że dla niektórych sen na dobę wynosił 4 godziny.
Po raz drugi obudziliśmy się przed południem, a że droga przed nami długa, a doba kempingowa do 14.00, czasu bardzo mało. Zresztą nocowanie na kempingach rozleniwia nas i opóźnia - ciężko się rozstać z równym trawnikiem, prysznicem, ciepłą wodą i internetem. Wyjeżdżając chcieliśmy dojechać jak najdalej w stronę Albani, kierowaliśmy się więc na miasto Bar w Czarnogórze. Nie spodziewaliśmy się, że widoki będą tak piękne. Wsþólczuliśmy bardzo Maćkowi, który będąc kierowcą nie mógł wisieć z nosem na szybie tak jak my. Słuchając najlepszej muzyki świata jechaliśmy nad wybrzeżem, raz z górki raz pod górkę, mając po prawej stronie jeden z piękniejszych zachodów słońca. Nie da się tego opisać słowami, odsyłamy do zdjęć, których mamy nadzieję dodać jak najwięcej.
Im bliżej Albanii jesteśmy tym więcej mamy powodów do tego, żeby wierzyć w legendy o albańskich kierowcach, którzy zamiast kierunkowskazów używają klaksonu. Na nasze wielkie nieszczęście Smerfetka klaksonu nie ma (cierpimy bardzo). Przebijaliśmy się więc przez piękne czarnogórskie miasta raz po raz używając brzydkich słów na to, co się dzieje na drodze. I po raz kolejny mieliśmy szczęście. Już zaczynaliśmy zgrzytać zębami i przygryzać nerwowo wargi na myśl o tym, jak znajdziemy nocleg w górach po ciemku (na mapie teren był zielony a wyszło jak zwykle), kiedy zrównał się z nami samochód z bagażnikiem na dachu. Wychyliłą się węgierska głowa i powiedziała, że pewnie szukamy noclegu (!), bo to świetnie, bo znają super kemping niedaleko (!!), bardzo tani (!!!). Owszem, uprzedzili nas że droga, którą mamy za nimi jechać jest wąska, ale zapomnieli dodać, że kemping jest wysoko w górach. Jak wiadomo, Smerfetka nie lubi stromych podjazdów. Na oko prawie 40-stopniowych. Ale daliśmy radę, chociaż na drogę patrzył tylko Maciek - reszta z trwogą chowała głowy w kolanach. Raz się żyje, hehe.
Bartula olive garden camp - nasz raj na Ziemii. Śpimy w starym gaju oliwnym, widok nocą niesamowity, poranny pewnie jeszcze lepszy.
W.



Kupari

Obudziliśmy się skoro świt, a konkretnie obudził się Bartek, nasz wycieczkowy budzik przenośny. Okazało się, że nie rozbiliśmy się na takim odludzi jak myśleliśmy - parking był tuż przy ruchliwej ulicy, prowadzącej na plażę i (jak się później okazało) przy ulubionej miejscówce chorwackiej policyji. Zebraliśmy się migiem i przejechaliśmy 100 metrów. Iiiiii... ta-dam! Piękna zatoka, piękna woda, piękne lasy a w lasach, tuż nad morzem, hotele. Kilka budynków, małe, duże, wszystkie opuszczone, ostrzelane w czasie wojny z lat 90-tych. Było magicznie, uwielbiamy takie klimaty. Małe hotele wyglądały jak miejscowe dworki, miejscami zapadnięte dachy, ozdobne framugi okienne, zdobienia na murach, pordzewiałe drabinki pod winorośle, w środku ozdobne tapety, pozdzierane z biegiem czasu, piękna (kiedyś i teraz) kamienna podłoga w kawałkach. Cudowne. Większy hotel miał 4-5 pięter. Miliony pokoi, szyb windowy, patio, palmy wrastające przez okna na korytarze pełne szkła i kawałków drewna. Było też wejście na dach, na który wbił Maciek. Jako że Maciek jest kulturalnym chłopcem, przywitał się z obecnym tam turystą ,,hello". W odpowiedzi usłyszał ,,dzień dobry, na dach wchodzą tylko Polacy". Mamy mnóstwo zdjęć z kamiennych balkonów z widokiem na zatokę. A woda w zatoce cieplutka i przyjemna, pływaliśmy jak szaleni.
I tak było pięknie, pięknie i zostalibyśmy tam na noc, gdyby nie to że nasze tablice rejestracyjne znlazły się w bazie policyjnej. A to za sprawą miejscowego konfidenta, który zawiadomił policję o tym, że wieszamy swoje pranie na publicznym parkingu. Wniosek - obozujemy. Policja przyjechała, pouśmiechała się i łądną algielszczyzną kazała nam się zebrać w ciągu kilku godzin. Mandat za spanie na dziko w Chorwacji wynosiłby tyle, że nie wiadomo, czy byśmy się wypłacili, więc wybór był prosty- pojechaliśmy na kamping. Kemping w Chorwacji, który był rodem z Londynu - wyglądał jak park, mnóstwo drzew, liście na trawniku, betonowe alejki a na środku dwupiętrowy, czerwony autobus. Było też wifi i miejsce na grilla, z czego chętnie skorzystaliśmy. Sen przyszedł późno, ale za to szybko.

Jak powstają wpisy na bloga

Mostar, Bośnia i Hercegowina

Dnia 11 wyprawy postanowiiśmy zerwać z monotonnią Chorwackiego krajobrazu i spróbować czegoś innego - Bośni i Hercegowiny. No dobra, nie byliśmy tak spontaniczni i szaleni, tak naprawdę Mostar był ważnym punktem na naszej mapie od samego początku, a ze Splitu do Dubrovnika był względnie po drodze. Oszczędności. Nie będziemy też bardzo oryginalni jeśli napiszemy, że miasto jest cudowne. Stare mury, średniowieczny, klimatyczny most zawieszony wysoko nad turkusową wodą. Z mostu skaczą opaleni panowie, którzy potem zbierają pieniendze do czapek. Każda z dziewczyn twierdziła, że nie lubi kiczu na straganach a gdy zobaczyłyśmy te kolorowe błyskotki, zeminiłyśmy zdanie od razu.
Warto dodać, że Mostar to miasto kontrastów. Oniryczne stare miasto jest otoczone budynkami współczesnymi, z których wiele nosi na sobie ślady ostatniej wojny. Największe wrażenie zrobiły na nas kilkupiętrowe biurowce w centrum miasta, całkowicie zbombardowane i ostrzelane. Ponadto nad miastem wznosi się kilkanaście minaretów- orient czuć nawet w powietrzu. Nad nimi góruje wieża kościoła św. Franciszka- kolejny kontrast.
Po posileniu się tradycyjnym bośniackim kebabem ruszyliśmy w dalszą podróż.

Tak wiemy. To musiało się kiedyś stać i wszyscy o tym wiedzą. I prosimy o pozbycie się drwiących uśmieszków z twarzy. Stało się. GPS wywiódł nas w pole. Dosłownie. I to nie byle jakie, bo było to pole minowe! Ale zacznijmy od początku. Po opuszczeniu Mostaru droga zaczęła niebiezpiecznie długo piąć się pod górę (sześciokilkometrowy podjazd to dla Smerfetki nie lada wyzwanie). Niczym w filmie Hitchckoka rozpoczęliśmy od trzęsienia ziemi a potem napięcie rosło. Kiedy po serii krętych, ciemnych i obiektywnie rzecz biorąc przepięknych serpentyn GPS zaprowadziło nas na polny dukt zamarliśmy. Wkoło nic tylko ciemność. Gdy Wiktoria przebudziła się w trakcie jazdy i zobaczyła drogę, którą jechaliśmy, zapytała czy szukamy już noclegu, tak bardzo beznadziejna była żwirówka, którą GPS kazał nam jechać przez 14 km. Ale daliśmy rade i wyjechaliśmy przed samą granicą Bośniacko-Chorwacką by przekonać się o tym, że grzecznie ułożone włosy i brak kolczyków na twarzy to faktycznie dobry pomysł. Celnicy chorwaccy bardzo dokładnie wypełniali swoje obowiązki szukająć narkotyków (których nie mieliśmy), psychotropów (których nie mieliśmy), gazu pieprzowego (który mieliśmy ale go nie znaleźli) i niebezpiecznych narzędzi - które znaleźli. Miły pan policjant zapytał Bartka, czy nóż który wystaje ponad normy noża stołowego służy nam do polowania na ludzi, ciężko  było zachować kamienne twarze. Ale wszystko się udało i mknęliśmy dalej, po dużo lepszej drodze, pędząc co sił w Smerfetce do szpitala w Dubrovniku. Noc była dłuuuga, wykrzesając z siebie resztkę sił, Piotrek zawiózł nas do Kupari - miejscowości słynnej z opuszczonych w latach 90-tych hoteli i tam, na parkingu dla tirów, w dwóch namiotach i w busie, przespaliśmy kilka godzin. Przygody życia ciąg dalszy.




Nadrabiamy zaległości, SPLIT!

Ostatnia notatka ukazała się dawno temu, ale mamy szereg usprawiedliwień. Po pierwsze - wifi się nas nie trzyma. Po drugie - nie mieliśmy czasu, bo albo odpoczywaliśmy i się leniliśmy, albo intensywnie zwiedzaliśmy. Po trzecie - Jeremi nam zachorował i cała nasza uwaga, zwłaszcza ostatnio, skupiała się na tym jak mu pomóc.
Gdy mamy mówiły nam ,,weźcie ciepłe kurtki, weźcie parasole" - nie wierzyliśmy i pakowaliśmy do walizek kostiumy kąpielowe, skąpe spódniczki i bluzki z siateczki. Mamy miały rację, od kilku dni łapie nas deszcz. Dzień po Zadarze na przykład uciekaliśmy co sił w nogach i w oponach przed tropikalną ulewą z piorunami. W trasie deszcz, na przystanku deszcz, ciągle deszcz. Noc coraz ciemniejsza a my na stokach gór, bez perspektyw, bez słońca, bez domu, za to z bardzo śpiącą załogą. Wjechaliśmy do wsi na zboczu, Srinjine. Padło hasło ,,pytamy o nocleg", podchwycone w sekundę. Najgrzeczniej wyglądający mężczyźni poszli pytać tu i tam i STAŁ SIĘ CUD, prawie że dosłownie. W poszukiwania zaangażowała się połowa tambylców - pytali, radzili, dzwonili i w końcu zaprowadzili nas do kapliczki milenijnej. A za kapliczką milenijną piękny równy trawnik, drzewka, asfaltowy podjazd, słowem FANTASTYCZNIE. To miejsce okazało się także ulubionym miejscem spotkań lokalnej młodzieży, jak plac przed polską remizą. Niestety młodzież nie przywitała nas rakiją i solą a jedynie pomrukami zachwytu na widok polskich, jasnowłosych dziewcząt. Spało się super, zwłaszcza po ciepłej herbacie i odgłosami deszczu bębniącego nieustannie o poły namiotu.

Wstaliśmy rano, z piękną pogodą. Słonko, kwiatki, ptaszki i tak dalej. Zjedliśmy pyszne śniadanie złożone z mielonki, cebuli, chleba i świeżych fig z pobliskiego drzewa, w naszych głowach zakiełkowałą myśl ,,a może by tak się spakować?" i co się stało? Lunął D E S Z C Z. Nic (na szczęście) nie może wiecznie trwać i w końcu przestało padać, ale co się namokliśmy to nasze. Uciekając przed chmurą pojechaliśµy do Splitu. Franek oczywiście jęczał że to bez sensu, że po co się cofać, że będzie padać ale rozsądek grupy zwyciężył. I bardzo dobrze, bo Split to cudowne, przecudowne miasto. Pogoda była idealna, zwiedzaliśmy jak szaleni. Miasto leży nad zatoką, która sama w sobie jest piękna- błękitna woda, skały, gęsta zieleń. Większą częścią starówki jest pałac Dioklecjana, a raczej jego pozostałości. Są tak duże, że w mieszkaniach wklejonyh w stare mury mieszka dziś ok 3 tys. osób.Z dzwonnicy katedry św. Dujama widzieliśmy całe miasto - białe kamienne mury, wąskie ulice, tarasy na dachach i czerwoną dachówkę, mnóstwo czerwonej dachówki. Zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. I kiedyś tam wrócimy.


niedziela, 16 sierpnia 2015

Mini raj

Dzień 8 naszej wyprawy rozpoczęliśmy od rześkiej kąpieli w słonej wodzie zatoki. Indywidualnie, bądź w podgrupach, każdy prędzej czy później oddalił się od obozowiska w celu dogłębnego przekonania się, że widziana z obozowiska zatoka nie jest żadną fatamorganą stworzoną przez spaloną słońcem wyobraźnię. Nasze nadzieje nie okazały się płonne. Woda w cudowny sposób koiła rozgrzaną skórę i dawała wytchnienie. Szło jej to tak dobrze, że śniadaniem ugościliśmy się dopiero w okolicy godziny 13. Niczym hobbici z powieści Tolkienia, którzy najpierw zjedli, potem odpoczęli, a potem znów zjedli i znów odpoczęli nim wyruszyli w dalszą podróż, szybko udaliśmy się na dalsze leniuchowanie na plaży, gdzie testowaliśmy wyporność naszego materaca, ozdobionego napisem "Materac nie jest sprzętem pływającym". Reklamy jak zwykle okazały się kłamać, a nasz materac sprawdził się wyśmienicie. Ponadto plaża powitała dzielnych nurków wieloma krabami pustelnikami, ogórkami wodnymi, muszelkami i jeżowcami.


Około godziny 17 umyliśmy nasze wysuszone od soli ciała i zaczęliśmy przygotowania- tego wieczoru chcieliśmy zwiedzić Zadar, należało więc dumnie prezentować czyste włosy, twarze i inne części ciała. W ruch poszły golarki, szczotki, szminki, zalotki i inne narzędzia, których niżej podpisany z poczucia braku kompetencji nie ośmiela się nazywać. Gdy odmieniliśmy się już nie do poznania ruszyliśmy do oddalonego o niecałe 20km historycznego miasta.




Zadar sprawił na nas ogromne wrażenie. Tłumy turystów zalewające wąskie uliczki starego miasta, białe ściany eleganckich kamieniczek oraz pięknie oświetlony port oszałamiały i sprawiały, że ciężko było wybrać obiekt, na którym należy skupić uwagę. Jednogłośnie postanowiliśmy, że tego dnia należy zjeść coś cywilizowanego. Szybko wpadliśmy na jakąś przyjemną knajpkę, gdzie złożyliśmy zamówienia. Znalazło się pięciu śmiałków, którzy zdeydowali się na pizzę frutti di mare. Ich twarze w trakcie jedzenia przybierały najróżniejsze formy: od ekscytacji i euforii oznajmionej błogim uśmiechem w przypadku Justyny, przez lekką niepewność na twarzy Piotrka, do pełnej grymasu bólu, cierpiącej twarzy Wiktorii. Jeremi zdziwił się, że po zamówieniu pizzy pepperoni dostał placek z papryką, a Franek poszedł w miks Włosko-Włoski pizza ze spaghetti.

Po udanym posiłku postanowiliśmy się rozdzielić i dać sobie czas na zwiedzanie Zadaru. Niestety po wyjściu z restauracji okazało się, że na zewnątrz tak zwyczajnie, po ludzku- leje. Nie zrażeni, a wręcz zafascynowani widokiem dawno zapomnianego i niewidzianego deszczu udaliśmy się na spacer, po- tym razem- pustych uliczkach miasta. Po powrocie do busa okazało się, że zdał test na szczelność z wynikiem 7/10. Co prawda tylny bagażnik nie przecieka, niestety do wnętrza dostaje się odrobina wody, co spowodowane jest dziurami wywierconymi na górny bagażnik, a na których uszczelnienie zwyczajnie nie starczyło nam już czasu przed odjazdem. Planujemy nadrobić to przeoczenie jak tylko trafimy na jakiś sklep budowlany. Wróciliśmy na miejsce poprzedniego noclegu około godziny 1.30. Przemoknięci, zmęczeni i szczęśliwi. Sen dopadł nas szybko.
B.

PS. Większość postów publikujemy z publicznych wifi w McDonaldach, centrach handlowych, stacjach benzynowych itd. Łącza nie zawsze są wystarczająco szybkie, aby umożliwić nam dołączanie zdjęć, tak właśnie jest w przypadku tego i poprzedniego posta. Gdy tylko znajdzie się chwila i spora doza darmowych MB uzupełnimy poprzednie posty jeszcze większą liczbą zdjęć :)
Pozdrowienia od całej ekipy busowej!!!





Oczyszczenie

Oczywistym było dla nas że najważniejszą i najpilniejszą sprawą jest naprawienie samochodu. Dzięki telefonicznym instrukcjom udzielonym przez tatę Piotrka wiedzieliśmy mniej więcej co trzeba zrobić. Piotrek i Jeremi cały poranek spędzili leżąc pod samochodem i rzucając tylko krótkie hasła typu "trzynastka" ewentualnie "mocniej tym młotkiem". No i oczywiście mrucząc pod nosem brzydkie słowa. Gdy skończyli, wyglądali jak dwaj górnicy, ale samochód został naprawiony - dymienie ustąpiło niemal w stu procentach a auto wreszcie nabrało werwy. Gdy podczas próbnej jazdy gnaliśmy po serpentynach niczym Kubica, Jeremi siedzący z tyłu zakomunikował że jest o krok od zawału. Samochód podjeżdża pod górę na piątym biegu, cudownie wchodzi w zakręty a silnik pracuje idealnie równo nie wydając przy tym ani odrobiny dymu (dzięki Tato - Piotrek).


Pierwsza część dnia upłynęła nam na sprawach związanych z samochodem, więc odpuściliśmy sobie wyjazd do Plitwic - uznaliśmy że bez sensu byłoby wejście na teren parku o godzinie siedemnastej, zwłaszcza że wstęp nie jest tani.

Podczas jazdy Piotrek z zaniepokojeniem zauważył że mamy problem ze światłami - nie działał kierunkowskaz, stop i wsteczny z lewej tylnej strony. Zanim zaczęliśmy rozkręcać deskę aby dostać się do bezpieczników Piotrek tknięty przeczuciem zerknął przez bagażnik do tylnego światła. Ze zdziwieniem zauważyliśmy że kable w ogóle nie są podpięte a miejsce na wtyczki zostało zasłonięte szmatą - Franek uszczelniał światło żeby spaliny nie leciały do środka i był tym tak pochłonięty że zapomniał o ponownym ich podłączeniu. Z niewiadomych przyczyn żarówka przez którą nie płynie prąd nie reaguje na naciskanie stopu.

Postanowiliśmy wjechać na autostradę aby w miarę bezboleśnie przebić się przez najtrudniejszy odcinek drogi. Zamiast przejeżdżać przez szczyty górskie karkołomnymi serpentynami przejechaliśmy pod nimi tunelem "Święty Rok". Niemal 6 kilometrów wąskiego korytarza sprawiało nieco klaustrofobiczne wrażenie, ale z drugiej strony wprawiło nas w podziw wobec współczesnej sztuki inżynieryjnej. Pobiliśmy rekord prędkości - 109 kilometrów na godzinę. Wyprzedziliśmy nowe BMW i złamaliśmy przepisy na autostradzie (102 kmph przy dozwolonych 100). Wszyscy podziwiali oszałamiające widoki i tylko Piotrek, który dzielnie prowadził naszego mustanga był niepocieszony.
Wieczorem wreszcie dotarliśmy nad Adriatyk. Dzięki kierownictu dwóch naszych wspaniałych przewodników- Justyny i Jeremiego, rozbiliśmy obóz w urokliwym miejscu nad zatoką na styku chorwackiego stepu i morza niedaleko miejscowości Privlaka. Maciek i Jeremi w obawie przed skorpionami i pająkami (jest ich tutaj dość dużo) oraz aby podziwiać gwiazdy postanowili spać na dachu busa, przypięci ekspanderami i taśmą bagażową. Uczciliśmy przybycie do tego mini raju na ziemi kilkoma butekami zakupionego wcześniej wyśmienitego węgierskiego wina, które utuliło nas do błogiego snu.
P.

sobota, 15 sierpnia 2015

Hrvacka Zona

Szóstego dnia naszej wyprawy zerwaliśmy się z samego rana - o godzinie 5:30 - bardziej aby uniknąć konfrontacji z ewentualnym właścielem łąki, na której spaliśmy, niż z palącego zapału do jazdy. Łąka okazałą się być całkiem urokliwa, zwłaszcza oświetlona pięknym wschodem słońca, który mieliśmy okazję oglądać.

Śniadanie i pakowanie busa zajęło nam 3 godziny, nasz stały czas. Po kilkunastu minutach jazdy, poczuliśmy że wreszcie jesteśmy na miejscu - przy drodze zobaczyliśmy palmę. Albo produkt palmo-podobny - nie było to dla nas ważne, ważne było, że jesteśmy w tropikach. W pobliskim miasteczku znaleźliśmy przystojnego wulkanizatora, który sprzedał nam okazyjnie oponę do busa - okazało się później, że pochodzi ona z Polski - (może zgubiła ją jakaś poprzednia busowa ekipa?). Za kierownicą siedziałą Wiktoria, i szybko okazało się, że kierowca z niej nie byle jaki - już o 10:00 przekroczyła magiczną granicę 85 km/h, co nie udało nam się od kiedy zjechaliśmy z polskiej autostrady.
Domknęliśmy do Zagrzebia, który jednak nas nie zachwycił - nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie - w Warszawie widzielśmy dostatecznie dużo bloków z wielkiej płyty.

Atmosfera w busie była gorąca - niestety po pewnym czasie zaczęły ją podgrzewać spaliny, które przedostawały się do wnętrza busa. Na pierwszej napotkanej stacji, na której wszyscy potrzebowaliśmy głębokiego oddechu, zapytaliśmy o sklep z częściami samochodowymi - dzięki telefonicznej diagnozie Taty Piotrka wiedzieliśmy, że potrzebujemy nowego filtru paliwa. Sklep motoryzacyjny znaleźliśmy w miejscowości Slunj, gdzie Piotrek, w  ciągu kilku minut na parkingu pod sklepem bez chwili zawahania i jednej zgubionej śrubki, wymienił go. Dym wydobywający się z rury poprawił nieco swój kolor i zmniejszyła się jego ilość. Niestety, wciąż dostawał się do środka, a jako że była już 17, postanowilśmy znaleźć nocleg, w miejscu w którym moglibyśmy także popracować nad busem. 
Zanim jednak się to stało, szukaliśmy dłuuugo - nie czuliśmy się za dobrze po całodziennym wdychaniu spalin, a okolica na pierwszy rzut oka nie wyglądała ciekawie. Musięliśmy zjechać do wsi w pobliżu sklepu z częściami samochodowymi, bo dalsza droga w kierunku wybrzeża nie miała zjazdów, raczej wysokie, skaliste ściany wzdłuż jezdni. Zjazdów zresztą nie było na naszej wiejskiej drodze, a jeśli były to prowadziły do siedlisk, ruin, albo do nikąd. Pierwszy zwiad zaprowadził nas do opuszczonej wioski, w której ciarki przechodziły po plecach, a stopy pociły się w japonkach. Wzdłuż drogi stało kilka domów i na sto procent w żadnym od dawna nikogo nie było. Część była stara i w  ruinie, część niewykończona, a część nigdy nie zbudowana do końca. Były ogrody z warzywami, czerwone pomidory uginały gałęzie krzaków, gdzieś tam stał słoik, gdzieś tam kubek a w dwóch oknach wisiały zszarzałe firanki. Najbardziej przerażający był jednak garaż/stodoła, gdzie... szczekały psy. Maciek i Bartek twierdzą, że na pewno ktoś tam bywa regularnie ale teraz np. jest nad wodą, Wiktoria się upiera przy teorii, że psy zjadły swoich właścicieli i teraz zjadają siebie na wzajem. Niedługo po tym, udało nam się znaleźć w pobliżu piękną, odludną polankę, na której zatrzymaliśmy się na nocleg.


Jak wygląda nasz dzień

Do matek i ojców w liczbe sztuk 7, do wszystkich przyjaciół i do wszystkich zainteresowanych tym, jak sobie radzimy z codziennymi czynnościami w warunkach polowych lub bardziej nieprzyjaznych:
Opisywania nie zacznę od pakowania, bo bez rozpakowania nie będzie widać powagi tej czynności. Zacznę więc od tego, że jedziemy. Jedziemy, jedziemy, jest nam gorąco. Mamy zraszacz do kwiatków i pokochaliśmy go od pierwszego chluśnięcia mgiełką na nasze spocone ciała. Mamy zasłonkę w busie która mniej więcej spełnia swoją funkcję - zaciemnia i nie jest przez nią bardziej duszno niż zwykle, ale z drugiej strony wiatr powiewa ją na twarze ludzi siedzących przy ścianie. Opiera się srebrej taśmie i sznurkom, ale jako tako działa. Nie mamy radia samochodowego, ale mamy szeroki wachlarz muzyki i dwie pary głośników. W bagażniku wozimy wszystko rzeczy, których nie potrzebujemy w trakcie jazdy: ubrania, stoły, butle z gazem itp. Pod nogami mamy swoje torebusie i torebki, hektolitry wody do picia i śmieci. Mamy też bagażnik na dachu, który jest bardzo przydatny a jednocześnie sprawia, że nasz bus wygląda tak, że każdy nam zazdrości i każdy chciałby przeżyć taką przygodę jak my. Na dachu wozimy więc większe zapasy jedzenia, baniaki z wodą, dwa zapasowe koła itp. NIE GŁODUJEMY: robimy przerwy na drugie śniadanie w trakcie jazdy. Do tej pory najprzyjemniejsza pauza była na Węgrzech, gdzie zatrzymalismy się pod wzgórzem zamkowym i jedliśmy przedobiad w parku.
Jedzimy, jedziemy, jedziemy, jeśli nie zwiedzamy i nie odpoczywamy na trasie to szukamy miejsca do noclegu. Miejsce idealne lub znośne i nadające się musi spełniać pewne kryteria. Najważniejsze jest to, że bus musi bez problemu wjechać i wyjechać - nie może być za stromo, nie może być spadku w jedną tylko stronę, nie może rosnąć drzewo i tym podobne rzeczy. Drugie kryterium to odpowiednie oddalenie od domów tak, żeby nikt nie wezwał bezwzglęnych służb mundurowych które zamknęłyby nas wszystkich na minimum 24 godziny, hehe. Musi być też w miarę płasko pod namioty. No i to chyba tyle. Gdy znajdziemy już miejsce, rozpakowujemy busa. Dzięki naszym wpaniałym mężczyznom idzie to sprawnie: wyciągamy plecaki, stoły, butle, palniki, sztućce i zajadamy się prowiantem zabranym jeszcze z Polski w przypadku obiadów i kolacji, na śniadania staramy się mieć coś świeżego - warzywa, sery, smarowidła, pieczywo. Do zmywania, mycia zębów i tym podobnych czynności używamy baniaka 10-litrowego z kurkiem, a do kąpania się mamy prysznic ogrodowy, który zawieszamy sobie na drzewie lub busie, a w razie potrzeby rolę zasłony prysznicowej pełni plandeka. Idziemy spać, wstajemy rano, jemy śniadanie i cały cykl się zapętla. Słowem: radzimy sobie świetnie, mamy zbilansowaną dietę i dobrze zaopatrzoną apteczkę.
Warto wspomieć jeszcze o panującej atmosferze, która jest super. A propo ,,super"; razem ze słówkiem ,,totalnie" chyba na dobre zagościło w naszych słownikach, a wszystko przez Jeremiego i Justynę. Dużo się śmiejemy, dużo żartujemy ze wszystkiego i z siebie nazwajem. Żarty sytuacyjne trzęsą busem. Denerwują nas osy, które zwęszą kanapkę z dżemem w sekundę. Jesteśmy coraz bardziej opaleni, zwłąszcza kierowcy i ich lewe ramiona. Bawimy się świetnie!

Balatonu ciąg dalszy i przygoda oponowa

Poranek zaczął się późno i od razu leniwie. Na tym kempingu było bosko- trawka idealnie równa, słońce za idealnym drzewem, a obozowisko idealnie zorganizowane. Na kwadratowej działce nam przypisanej rozstawiliśmy namioty w kształt litery L, po środku ustawiliśmy części wspólne czyli trzy stoliki na których jemy, zmywamy i pijemy, 8 składanych krzesełek i wszystkie potrzebne miski, szklanki itp. Wejście zastawiliśmy busem tak, że stworzył on czwartą ścianę w domku a jego drzwi przesuwane były wrotami do szafy. Zatknęliśmy polską flagę na busiku i usłyszeliśmy ,,dzień dobry", nasi są wszędzie :DNa kempingu mieliśy opłacony pobyt do godziny 12, ale pan w budce strażniczej pozwolił nam zostać dłużej nad jeziorem, więc reszta wpisów w dzienniku w podróży wygląda tak:
... leniwe byczenie się na plaży
... leniwe pływanie i rzucanie błotem w Jeremiego
... leniwe prysznicowanie się
... leniwe pakowanie
...
...
..
.
.


Ale kiedyś trzeba było ruszyć dalej, a skoro wyjechaliśmy późno, postanowiliśmy jechać do oporu. Za kółkiem siedział Jeremi, reszta spała, przyjemny chłodek wiał w naszą klimatyzowaną przestrzeń busową. Jeszcze na Węgrzech mijaliśmy wioskę, której wygląd Jeremi skomentował ,,nie chciałbym żeby bus tu się zepsuł" - wszędzie byli Romowie, rozstawieni przy ulicach jak gangsterzy spod remizy na naszych wsiach, strach się bać.
Przejście z granicą chorwacką przesło gładko i już w Chorwacji szukaliśmy noclegu.
Jechaliśmy spokojnie, przez małe miasteczko i wszystko zdażyło się jednocześnie: Jeremiego: ,,ej, bo coś tu...", dziewczyn ,,aaaa", Piotrka ,,zatrzymaj się!" i busa ,,jebs". Koło kaput, flak potężny, ciemna noc. W sekunde otrzeźwieliśmy, przestaliśmy być senni i w komandowskim szyku odzialiśmy się w kamizelki odblaskowe. Zmiana koła, z zegarkiem w ręku, zajęła Piotrkowi 23 minuty, co uznaliśmy za całkiem dobry wynik. Zgodnie z cennikiem słowackim Piotrek zarobił 6 eurasów, razem z napiwkiem za sprawną akcję. Zeszło nam się długo, ale znaleźliśmy całkiem dobre miejsce na łące wśród pól, rozłożyliśmy namioty i usłyszeliśmy ,,szzzzzzuuuuu" - przejechał pociąg, a my po raz kolejny spaliśmy codziennie w innym kraju i po raz czwarty przy torach. Przejechaliśmy 131 km.

środa, 12 sierpnia 2015

Balaton

Wczoraj rozmawialiśmy sobie o tym, jak cudowne musi być spanie na polu golfowym, a po doświadczeniach z pierwszego noclegu marzyliśmy o równej, zielonej trawce. Przypomieliśmy sobie o naszych marzeniach rano, świadomi tego że w pewnym sensie nasze życzenia się spełniły. Przy śniadaniu staraliśmy się więc pomóc szczęściu, rozmawiając o noclegu w pięciogwiazdkowym hotelu za free, z drinkami z palemką i paniami w bikini na brzegu basenu. 
A nasze boisko było fantastyczne, można powiedzieć że się wyspaliśmy.


 Po naradzie wojennej z dnia poprzedniego na cel obraliśmy sobie węgierskie jezioro Balaton. Nie mieliśmy dużo do przejechania, GPS wie lepiej, ale to było nie więcej niż 150 km, a skoro nie wyruszaliśmy z Austrii późno, chcieliśmy spędzić nad jeziorem jak najwięcej czasu. Chyba każdemu z nas marzył się leniwy dzień bez niekończącej się jazdy w rozgrzanej puszce bez klimatyzacji. Plan był prosty: byczyć się jak najdłużej, zjeść pyszny obiad, wypić lokalnego wina i spać niewinnie jak niemowlak. Znaleźliśmy więć kemping na naszą kieszeń, zjedliśmy pysznego kurczaka z ryżem doprawionym wyjątkową przyprawą węglową i kąpaliśmy się w baaardzo ciepłym jeziorze. Najbardziej podobał nam się przedostatni punkt programu, a wina za 5 zł były tak pyszne, że Franek po spróbowaniu postawił oczy w słup i oświadczył, że oto jest zdecydowany wyrzucić wszystkie swoje ciuchy żeby zrobić miejsce na kolejne butelki.
Bartek stwierdził, że ze wszystkich państw odwiedzonych do tej pory to na Węgrzech czuje się najbardziej domowo i coś w tym jest. Na pewno czulibyśmy się lepiej, gdybyśmy rozumieli cokolwiek z tego języka orków, ale mamy chociaż przedsmak Albani, gdzie naszą ostatnią barierą na komunikację będą turyści. Przejeżdzając przed węgierskie miejscowości można zapomieć o odczytaniu drogi ze znaków, rozumiemy tylko ,,centrum", a reszta nazw wygląda dla nas tak, jakby komuś wysypały się literki z woreczka ze scrabli i z tego powstały słowa.Polak i Węgier dwa bratanki ale chyba tylko dlatego że po wódce język przestaje być barierą. Zauważyliśmy też że co noc śpimy w innym kraju, cudowne uczucie, serdecznie polecamy każdemu!

PS.  Gorące pozdrowienia dla Iśki, sto lat, toast był!

WIEN!

Obudziliśmy się wczesnym rankiem i zwinęliśmy nasze dzikie obozowisko. Nikt nas nie niepokoił, ale spanie na nierównym, kamienistym podłożu dało się nam we znaki. Wentyl naprawiony poprzedniego wieczora przy pomocy srebrnej taśmy i plastikowych opasek nie wypuszczał już powietrza, ale konieczna była wizyta w wulkanizacji – ciśnienie w kole było zbyt niskie żeby można było na nim jechać. GPS nie znalazł w okolicy żadnego wulkanizatora, więc zasięgnęliśmy języka na stacji benzynowej. Pani kasjerka nie umiała mówić po angielsku, w związku z czym musieliśmy porozumiewać się na migi – Piotrek narysował w powietrzu palcami koło po czym przebił je wydając paszczą głośne syknięcie. Wulkanizacja była niemalże przez płot ze stacją benzynową – okazało się że po słowacku nazwa takiego przybytku brzmi „pneuserwis”.

Koło zostało naprawione i mogliśmy ruszyć dalej. Dopiero po jakimś czasie doczytaliśmy na rachunku, że odkręcenie i przykręcenie koła kosztowało po dwa euro. Piotrek  wyliczył, że gdyby cały dzień odkręcał i przykręcał koła w busie to rachunek za tą usługę wyniósłby więcej niż kosztował cały wyjazd na Bałkany.


Po południu dojechaliśmy do Wiednia. Części ekipy bardzo się podobało, na niektórych z kolei nie wywarł aż takiego wrażenia. Z całą pewnością można jednak powiedzieć że jest to miasto bardzo uporządkowane pod względem architektonicznym – na starym mieście wszystkie budynki są w jednym stylu, wszystko jest białe, minimalistyczne i sprawia sterylne wrażenie.  Wszędzie mieszają się różne światy – ludzie z rożnych bajek, których łączy to, że w 40 stopniowym upale mają ochotę na zwiedzanie. Przez cały dzień szukaliśmy fontanny bez ogrodzenia tak, żeby można było się wykąpać i znaleźliśmy, w końcu. W centrum stoi pomnik żołnierzy radzieckich a przed nim jest wieeeelka fontanna, która nas uratowała. Biegaliśmy wokół niej jak wariaci, goniąc mgłę zimnej wody.


Po Wiedniu bardzo trudno jeździ się samochodem – bardzo dużo ruszania pod górkę, bezsensownie zaprojektowane wąskie pasy, konieczność ciągłego używania kierunkowskazu i ręcznego. Nie było prosto przebijać się przez to miasto w dwudziestoletnim wyładowanym vanie.
Być może to spiekota dnia połączona ze zmęczeniem i stresem spowodowały że wieczorem się pokłóciliśmy. Nie jakoś poważnie, ale wspólnie uznaliśmy że wystarczy nam jazdy samochodem na ten dzień. Słyszeliśmy historie o austriackich policjantach wlepiających niebotyczne mandaty wszytkim próbującym spać na dziko i trochę nas to przerażało. Udało się jednak znaleźć nocleg – właściciel/administrator wpuścił nas na boisko miejscowego klubu piłkarskiego. Nasi dzielni panowie dogadali się po niemiecku, a kobiety pękały z dumy.