sobota, 15 sierpnia 2015

Hrvacka Zona

Szóstego dnia naszej wyprawy zerwaliśmy się z samego rana - o godzinie 5:30 - bardziej aby uniknąć konfrontacji z ewentualnym właścielem łąki, na której spaliśmy, niż z palącego zapału do jazdy. Łąka okazałą się być całkiem urokliwa, zwłaszcza oświetlona pięknym wschodem słońca, który mieliśmy okazję oglądać.

Śniadanie i pakowanie busa zajęło nam 3 godziny, nasz stały czas. Po kilkunastu minutach jazdy, poczuliśmy że wreszcie jesteśmy na miejscu - przy drodze zobaczyliśmy palmę. Albo produkt palmo-podobny - nie było to dla nas ważne, ważne było, że jesteśmy w tropikach. W pobliskim miasteczku znaleźliśmy przystojnego wulkanizatora, który sprzedał nam okazyjnie oponę do busa - okazało się później, że pochodzi ona z Polski - (może zgubiła ją jakaś poprzednia busowa ekipa?). Za kierownicą siedziałą Wiktoria, i szybko okazało się, że kierowca z niej nie byle jaki - już o 10:00 przekroczyła magiczną granicę 85 km/h, co nie udało nam się od kiedy zjechaliśmy z polskiej autostrady.
Domknęliśmy do Zagrzebia, który jednak nas nie zachwycił - nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie - w Warszawie widzielśmy dostatecznie dużo bloków z wielkiej płyty.

Atmosfera w busie była gorąca - niestety po pewnym czasie zaczęły ją podgrzewać spaliny, które przedostawały się do wnętrza busa. Na pierwszej napotkanej stacji, na której wszyscy potrzebowaliśmy głębokiego oddechu, zapytaliśmy o sklep z częściami samochodowymi - dzięki telefonicznej diagnozie Taty Piotrka wiedzieliśmy, że potrzebujemy nowego filtru paliwa. Sklep motoryzacyjny znaleźliśmy w miejscowości Slunj, gdzie Piotrek, w  ciągu kilku minut na parkingu pod sklepem bez chwili zawahania i jednej zgubionej śrubki, wymienił go. Dym wydobywający się z rury poprawił nieco swój kolor i zmniejszyła się jego ilość. Niestety, wciąż dostawał się do środka, a jako że była już 17, postanowilśmy znaleźć nocleg, w miejscu w którym moglibyśmy także popracować nad busem. 
Zanim jednak się to stało, szukaliśmy dłuuugo - nie czuliśmy się za dobrze po całodziennym wdychaniu spalin, a okolica na pierwszy rzut oka nie wyglądała ciekawie. Musięliśmy zjechać do wsi w pobliżu sklepu z częściami samochodowymi, bo dalsza droga w kierunku wybrzeża nie miała zjazdów, raczej wysokie, skaliste ściany wzdłuż jezdni. Zjazdów zresztą nie było na naszej wiejskiej drodze, a jeśli były to prowadziły do siedlisk, ruin, albo do nikąd. Pierwszy zwiad zaprowadził nas do opuszczonej wioski, w której ciarki przechodziły po plecach, a stopy pociły się w japonkach. Wzdłuż drogi stało kilka domów i na sto procent w żadnym od dawna nikogo nie było. Część była stara i w  ruinie, część niewykończona, a część nigdy nie zbudowana do końca. Były ogrody z warzywami, czerwone pomidory uginały gałęzie krzaków, gdzieś tam stał słoik, gdzieś tam kubek a w dwóch oknach wisiały zszarzałe firanki. Najbardziej przerażający był jednak garaż/stodoła, gdzie... szczekały psy. Maciek i Bartek twierdzą, że na pewno ktoś tam bywa regularnie ale teraz np. jest nad wodą, Wiktoria się upiera przy teorii, że psy zjadły swoich właścicieli i teraz zjadają siebie na wzajem. Niedługo po tym, udało nam się znaleźć w pobliżu piękną, odludną polankę, na której zatrzymaliśmy się na nocleg.


5 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Emotikony obrazkowe chyba nie przechodzą... Pozdrowienia serdeczne dla Wszystkich.

    OdpowiedzUsuń