czwartek, 20 sierpnia 2015

Pozdrawiamy z Czarnogóry!

Dla niektórych poranek zaczął się bardzo wcześnie, bo o 4 rano. Musieliśmy odstawić Jeremiego na lotnisko, niestety musiał wrócić do Polski. Prowadziła Justyna, Bartek próbował nie zasnąć, a Wiktoria wycierała łzy w bluzę Jeremeczka. Dalsza kolejność wydarzeń umyka z pamięci, po pierwsze dlatego, że byliśmy w szoku i otępieniu z powodu straty jednego członka załogi, a po drugie dlatego, że dla niektórych sen na dobę wynosił 4 godziny.
Po raz drugi obudziliśmy się przed południem, a że droga przed nami długa, a doba kempingowa do 14.00, czasu bardzo mało. Zresztą nocowanie na kempingach rozleniwia nas i opóźnia - ciężko się rozstać z równym trawnikiem, prysznicem, ciepłą wodą i internetem. Wyjeżdżając chcieliśmy dojechać jak najdalej w stronę Albani, kierowaliśmy się więc na miasto Bar w Czarnogórze. Nie spodziewaliśmy się, że widoki będą tak piękne. Wsþólczuliśmy bardzo Maćkowi, który będąc kierowcą nie mógł wisieć z nosem na szybie tak jak my. Słuchając najlepszej muzyki świata jechaliśmy nad wybrzeżem, raz z górki raz pod górkę, mając po prawej stronie jeden z piękniejszych zachodów słońca. Nie da się tego opisać słowami, odsyłamy do zdjęć, których mamy nadzieję dodać jak najwięcej.
Im bliżej Albanii jesteśmy tym więcej mamy powodów do tego, żeby wierzyć w legendy o albańskich kierowcach, którzy zamiast kierunkowskazów używają klaksonu. Na nasze wielkie nieszczęście Smerfetka klaksonu nie ma (cierpimy bardzo). Przebijaliśmy się więc przez piękne czarnogórskie miasta raz po raz używając brzydkich słów na to, co się dzieje na drodze. I po raz kolejny mieliśmy szczęście. Już zaczynaliśmy zgrzytać zębami i przygryzać nerwowo wargi na myśl o tym, jak znajdziemy nocleg w górach po ciemku (na mapie teren był zielony a wyszło jak zwykle), kiedy zrównał się z nami samochód z bagażnikiem na dachu. Wychyliłą się węgierska głowa i powiedziała, że pewnie szukamy noclegu (!), bo to świetnie, bo znają super kemping niedaleko (!!), bardzo tani (!!!). Owszem, uprzedzili nas że droga, którą mamy za nimi jechać jest wąska, ale zapomnieli dodać, że kemping jest wysoko w górach. Jak wiadomo, Smerfetka nie lubi stromych podjazdów. Na oko prawie 40-stopniowych. Ale daliśmy radę, chociaż na drogę patrzył tylko Maciek - reszta z trwogą chowała głowy w kolanach. Raz się żyje, hehe.
Bartula olive garden camp - nasz raj na Ziemii. Śpimy w starym gaju oliwnym, widok nocą niesamowity, poranny pewnie jeszcze lepszy.
W.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz