Pierwszą noc w podróży spędziliśmy w Dzięgielowie, niedaleko Cieszyna, gdzie ugościła nas ciocia Helena z wujkiem Markiem. W tym miejscu baaaardzo dziękujemy! Dostaliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy do życia a nawet więcej- od źródlanej, CHŁODNEJ wody, przez placek na deser po zimne piwo. Obiecywaliśmy sobie, że wstaniemy wcześniej i wyruszymy jak najszybciej, a wyszło jak zwykle - z postoju na drogę bus stoczył się tuż przed południem.
Pierwotny plan zakładał kierowanie się na Wiedeń tak, aby zbliżyć się do niego maksymalnie i gdzieś pod miastem znaleźć miejsce na nocleg, ale skuszeni przez Wujka (który mógłby zarabiać grube pieniendze jako przewodnik po okolicach) zboczyliśmy z trasy i dojechaliśmy do miejscowości Terchova. I to był naprawdę dobry pomysł, bo porę największych upałów spędziliśmy w górach, wędrując po Janosikowych Dierach, które są przepiękne, chłodne, rześkie, fantastyczne, totalnie wspaniałe.
Miejsce na przechwałki: w kolorowym busie sprawiamy wrażenie jeszcze bardziej wspaniałych niż jesteśmy naprawdę i z tej okazji parking, za który powinniśmy zapłacić, mieliśmy za free. Poczuliśmy się ważni.
A jeszcze bardziej fantastyczni poczuliśmy się w trasie, gdy wyprzedzająca nas laweta zrównała się z busem, głowa pasażera zapytała nas po polsku dokąd jedziemy a na odkrzykniętą odpowiedź dostaliśmy okejkę :D
`
W sumie żałowaliśmy że nie zaprzyjaźniliśmy się bliżej z panami laweciarzami, bo zaistniała realna groźba, że ta znajomość byłaby potrzebna: bus zaczął pluć czarnymi spalinami a przez podłogę do środka wdzierał się dym. Na postoju Maciek zaczął krzyczeć radośnie, że wracamy do domu, ale to wspaniale że kolejny raz nie miał racji. Winowajcą okazała się ropa, która nie jest wystarczająco szlachetna dla naszego światowego busa z wąsem. Jedyną radą jest teraz spalić to co mamy w baku, bo na żadnej stacji nie możemy znaleźć ulepszacza (tak coś takiego istnieje(sic!))
Więc tak sobie jechaliśmy przed siebie, dymiąc na wzniesieniach, z zamiarem szukaniem noclegu. I znaleźliśmy, całkiem niedaleko Bratysławy. Może miejscce nie było wymarzone, ale musieliśmy tam zostać chcąc nie chcąc, bo wysiadając na zwiady usłyszeliśmy syk powietrza - wentyl kaput, potrzebny wulkanizator. Ale widoczek nocą wspaniały - zatrzymaliśmy się na wzniesieniu, więc podziwialiśmy śœiatła miasteczka w dolinie, zamko-kościół po drugiej stronie i do tego przejeżdżające od czasu do czasu pociągi. Więc drogie mamy, drodzy ojcowie, drodzy przyjaciele - pierwszy nocleg na dziko udany, żyjemy, nie głodujemy, nie marzniemy, nie zostaliśmy okradzieni i nikt nie zapomniał szczoteczki do zębów.
Buziaczki i całuski, następnym przystankiem (mamy nadzieje) będzie Bratysława.
Well, "no pain, no gain". ;)
OdpowiedzUsuń