niedziela, 16 sierpnia 2015

Oczyszczenie

Oczywistym było dla nas że najważniejszą i najpilniejszą sprawą jest naprawienie samochodu. Dzięki telefonicznym instrukcjom udzielonym przez tatę Piotrka wiedzieliśmy mniej więcej co trzeba zrobić. Piotrek i Jeremi cały poranek spędzili leżąc pod samochodem i rzucając tylko krótkie hasła typu "trzynastka" ewentualnie "mocniej tym młotkiem". No i oczywiście mrucząc pod nosem brzydkie słowa. Gdy skończyli, wyglądali jak dwaj górnicy, ale samochód został naprawiony - dymienie ustąpiło niemal w stu procentach a auto wreszcie nabrało werwy. Gdy podczas próbnej jazdy gnaliśmy po serpentynach niczym Kubica, Jeremi siedzący z tyłu zakomunikował że jest o krok od zawału. Samochód podjeżdża pod górę na piątym biegu, cudownie wchodzi w zakręty a silnik pracuje idealnie równo nie wydając przy tym ani odrobiny dymu (dzięki Tato - Piotrek).


Pierwsza część dnia upłynęła nam na sprawach związanych z samochodem, więc odpuściliśmy sobie wyjazd do Plitwic - uznaliśmy że bez sensu byłoby wejście na teren parku o godzinie siedemnastej, zwłaszcza że wstęp nie jest tani.

Podczas jazdy Piotrek z zaniepokojeniem zauważył że mamy problem ze światłami - nie działał kierunkowskaz, stop i wsteczny z lewej tylnej strony. Zanim zaczęliśmy rozkręcać deskę aby dostać się do bezpieczników Piotrek tknięty przeczuciem zerknął przez bagażnik do tylnego światła. Ze zdziwieniem zauważyliśmy że kable w ogóle nie są podpięte a miejsce na wtyczki zostało zasłonięte szmatą - Franek uszczelniał światło żeby spaliny nie leciały do środka i był tym tak pochłonięty że zapomniał o ponownym ich podłączeniu. Z niewiadomych przyczyn żarówka przez którą nie płynie prąd nie reaguje na naciskanie stopu.

Postanowiliśmy wjechać na autostradę aby w miarę bezboleśnie przebić się przez najtrudniejszy odcinek drogi. Zamiast przejeżdżać przez szczyty górskie karkołomnymi serpentynami przejechaliśmy pod nimi tunelem "Święty Rok". Niemal 6 kilometrów wąskiego korytarza sprawiało nieco klaustrofobiczne wrażenie, ale z drugiej strony wprawiło nas w podziw wobec współczesnej sztuki inżynieryjnej. Pobiliśmy rekord prędkości - 109 kilometrów na godzinę. Wyprzedziliśmy nowe BMW i złamaliśmy przepisy na autostradzie (102 kmph przy dozwolonych 100). Wszyscy podziwiali oszałamiające widoki i tylko Piotrek, który dzielnie prowadził naszego mustanga był niepocieszony.
Wieczorem wreszcie dotarliśmy nad Adriatyk. Dzięki kierownictu dwóch naszych wspaniałych przewodników- Justyny i Jeremiego, rozbiliśmy obóz w urokliwym miejscu nad zatoką na styku chorwackiego stepu i morza niedaleko miejscowości Privlaka. Maciek i Jeremi w obawie przed skorpionami i pająkami (jest ich tutaj dość dużo) oraz aby podziwiać gwiazdy postanowili spać na dachu busa, przypięci ekspanderami i taśmą bagażową. Uczciliśmy przybycie do tego mini raju na ziemi kilkoma butekami zakupionego wcześniej wyśmienitego węgierskiego wina, które utuliło nas do błogiego snu.
P.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz